Rzecz o Zadniej Kopie
29 czerwca 1994 r.
Tatry Liptowskie należą do mniej znanych rejonów Tatr. Turystów z Polski spotyka się tu rzadko, tubylców też nie jest zbyt wielu. Góry są więc pustawe, zwłaszcza poza sezonem. Liptowskie wierchy są ostatnim miejscem w Tatrach, gdzie nie schodząc ze szlaku możemy zakosztować odrobiny ciszy i spokoju. A szlaki wchodzą na większość szczytów masywu. Jednak Siwy Wierch, Salatyn, Baraniec i Otargańce to nazwy wciąż niewiele mówiące przeciętnemu górołazowi. Na taki stan rzeczy składają się: kłopotliwy dojazd, brak schronisk (poza Żarską Chatą) i wielkie jak na Tatry odległości wymagające od wędrujących naprawdę niezłej kondycji.
Mnie intrygowały oczywiście najrzadziej odwiedzane rejony tej części Tatr. Na pierwszy ogień poszła Zadnia Kopa - wybitny wierch w masywie Bystrej, jeden z niewielu, na który nie wchodzi znakowana ścieżka. Wraz z Krzyśkiem i Jackiem zamieszkaliśmy w Przybylinie, sporej osadzie 4 km od wylotu doliny Raczkowej.
We wsi wzbudziliśmy niemałą sensację. Mazlik, właściciel domku położonego w pobliżu przystanku autobusowego, był najwyraźniej zaskoczony, kiedy zobaczył trzech gości z plecakami szukających noclegu. Zdumienie szybko przeszło w niewysłowioną radość, gdy dowiedział się, że nie jesteśmy tu przypadkowo, ale zostaniemy przez kilka dni. Kiedy pomnożył cenę za nocleg przez liczbę "osobodni", wyszła mu na tyle pokaźna suma, że zaprowadził nas od razu do najlepszego "apartamentu". Dwupokojowy salon z kuchnią i łazienką za 80 koron, to więcej niż oczekiwaliśmy. Mazlik, podobnie jak połowa Przybyliny, był "ofiarą przemian" i forsa, którą u niego zostawiliśmy, z pewnością wspomogła żyjącą z zasiłku rodzinę.
Bezrobocia nie musiał się natomiast obawiać Libik, właściciel knajpy w centrum wsi. Knajpa stanowiła centralny punkt spotkań towarzyskich mieszkańców. Na piwo za 10 koron każdy mógł sobie pozwolić. Spelunę odwiedzaliśmy chętnie wieczorami, ponieważ piwo było nie tylko tanie ale i dobre, a ponadto Libik zainwestował w telewizor, dzięki czemu mieliśmy okazję oglądać mecze rozgrywanych właśnie mistrzostw świata w USA.
Nazajutrz wyruszyliśmy w góry. Aby dojść do podnóży Zadniej Kopy, musieliśmy przemierzyć całe hektary łąk, lasów i kosówkowych gąszczy. W końcu, koło południa, stanęliśmy nad Bystrym Stawkiem, gdzie żółty szlak wiodący na Bystrą skręca w prawo i wychodzi zakosami na grzbiet rozdzielający dolinę Bystrą od Kamienistej.
Słoneczko przygrzewało, nastroje nie były więc zbyt bojowe. Jacek legł w trawie, a Krzychu wszedł do stawu chcąc najwidoczniej przekonać się, czy woda jest mokra.
- Idziemy - rzuciłem bez sensu, kiedy pół godziny relaksu mieliśmy za sobą.
- Gdzie się spieszysz? - słusznie zauważył Jacek przeciągając się w trawie.
Uwaga godna rozważenia. Leżymy dalej. A ja powoli utwierdzam się w przekonaniu, że nie mam zdolności przywódczych. W końcu Krzychu ziewnął i nieco znudzonym głosem oznajmił:
- No to co, idziemy?
Nie czekając aż się rozmyśli, chwyciłem plecak i dziarsko ruszyłem w stronę majaczącego po drugiej stronie doliny celu. Po stu metrach dogonił mnie Krzysiek.
- Jacek poszedł szlakiem. Powiedział, że jest za gorąco i nie będzie się katował.
"Ma rację", pomyślałem trawersując pokryte usypistym piargiem zbocze. Szliśmy jednak twardo w górę. Po kwadransie dotarliśmy nad brzeg małego stawku o uroczej nazwie Anusine Oczko. Stawek pokryty był lodem, co latem w Tatrach Zachodnich jest rzeczą niecodzienną. Zadnia Kopa opadała do stawku trzystumetrowym urwistym zboczem. Postanowiliśmy zakosić je "direttissimą" .
Podeszliśmy do wylotu stromego, częściowo zaśnieżonego żlebu opadającego z podszczytowych upłazów. Przystanęliśmy, żeby zlustrować dalszą drogę.
- Coś na nas leci - bez większych emocji zauważył Krzysiek.
Spojrzałem ku górze. Rzeczywiście, jakiś czarny przedmiot turlał się po śniegu w naszym kierunku.
- To może być kamień - wykazałem sporą spostrzegawczość.
- Racja, kamień, leci chyba prosto na nas - beznamiętnie stwierdził Krzysiek.
- Ty, może się odsuniemy? - zaproponowałem.
Gwałtownie odskoczyliśmy, a pokaźny blok skalny przemknął tuż koło nas i z hukiem wbił się w lód na stawie.
Ale heca! Zacząłem odnosić wrażenie, że za chwilę cale zbocze zsunie się na nas i tak zakończy się nasza wysokogórska kariera.
Krzysiek jednak pomknął do góry. Nie pozostawało mi nic innego, jak podążyć w jego ślady. Trawiasta grzęda, którą się wspinaliśmy, była piekielnie stroma, ale w końcu wyszliśmy na podszczytowy taras. Jeszcze jedna skalista ścianka, kruchy żlebek, trawiasta depresja i byliśmy na szczycie.
- Nowa droga! - orzekłem nie bez dumy w głosie. Miałem podstawy tak twierdzić. Po pierwsze nie sądzę, aby ktoś kiedykolwiek wdrapał się na Zadnią Kopę wprost od Anusinego Oczka (czyli "wschodnią ścianą"), a po drugie nawet jeśli taki szaleniec się znalazł, to nie ma o tym wzmianek w literaturze, co potwierdził mi sam mistrz Paryski. A więc 29 czerwca 1994 roku, w dzień moich imienin, sprawiłem sobie uroczy prezent: "pierwsze znane wejście turystyczne wschodnią ścianą Zadniej Kopy".
Jak przystało na nową drogę należało ją jakoś ochrzcić. Wybór padł na „Dym na Lodzie” na cześć głazu, który zdemolował lód na stawie. Skojarzenia ze znanym hitem Deep Purple jak najbardziej na miejscu.
Czekała nas jeszcze długa graniówka na Bystrą. Grań jest tu bardzo skalista i stanowi jeden z najciekawszych odcinków, jakie kiedykolwiek przechodziłem w Tatrach Zachodnich. Na Bystrej zachmurzyło się, a w dolinie Raczkowej zaczęło mżyć. Deszcz przeczekaliśmy w szałasie na Klinie, gdzie czekał na nas Jacek.
Wieczorkiem świętowaliśmy u Libika moje imieniny, a po kilku dniach zjawiła się Aśka i pojechaliśmy w Wysokie. Ale to już zupełnie inna historia...
Piotr Mielus