Tatrzański Chrzest
26 sierpnia 2004 r.
Macieja poznałem niespełna dwa dni wcześniej. Zdążyliśmy już w tym czasie przejść kilka podniebnych tras w rejonie Hali Gąsienicowej. Wiedziałem od początku, że był twardy i miał ambicje, rzekłbyś: idealny materiał na przyszłego bezszlakowca. Nieszczęśliwy los zadecydował, że tego roku z powodu poważnej kontuzji mojego przyjaciela tradycyjna wyprawa musiała zostać odwołana. W rozpaczliwym geście tęsknoty za dzikimi tatrzańskimi bezdrożami postanowiłem dołączyć się do trójki znajomych by zaledwie przez tydzień cieszyć się wyniosłością szczytów, głębią zielonych dolin, świeżym górskim powietrzem i krystaliczną czystością rwących potoków po polskiej stronie Tatr.
Czuliśmy się wystarczająco przygotowani, aby podjąć trud dłuższej wyprawy. Nieodparcie kusiła mnie chęć sprawdzenia własnej samodzielności w całkowicie nowym i dzikim terenie, pozbawionym znakowanych ścieżek. Na swój tatrzański chrzest wybrałem relatywnie nietrudną Grań Wołoszyna.
Długi ten grzbiet skalny ciągnie się na przestrzeni prawie trzech kilometrów rozdzielając dwie olbrzymie i piękne doliny Waksmundzką i Roztoki. Jego południowo wschodnie zbocza porośnięte pierwotnym lasem urwiskowym należącym do nielicznych w Tatrach. Grań Wołoszyna wraz z Granią Koszystej tworzy potężne gniazdo górskie stanowiące północne i północno-wschodnie zakończenie Orlej Grani. Jego nienaruszone wnętrze jest znane tylko wybrańcom…
W małym domku na Krzeptówkach budzik zadzwonił wcześniej niż zwykle. Nieprzeniknioną głębię rozgwieżdżonego nieba z wolna zaczęły rozpalać odcienie czerwieni i pomarańczu jakby chciały uprzedzić, że wschód Słońca już blisko - dochodziła 4.30. Stary zakopiański autobus wypełniony zaspanymi turystami pędził zakrętami drogi Oswalda Balzera, z każdym metrem zbliżając się do celu - polany Palenicy Białczańskiej. Gorączkowe studiowanie przewodnika taternickiego Witolda Paryskiego, w którym opisana była nasza trasa przerywał tylko co jakiś czas okrzyk mojego kolegi, wskazującego z zachwytem potężne zerwy Murania czy Małego Młynarza.
Pierwszy odcinek szlaku Palenica Białczańska - Rusinowa Polana minął niesłychanie szybko. Wśród ekscytujących dyskusji, żaden z nas nie zauważył, że niebo zmieniło kolor z błękitnego na biały. Pogoda znacznie się pogorszyła, z nieba zaczęły z wolna spadać małe kropelki deszczu. Nie zdołało to jednak zniechęcić nas do obranej trasy. Szliśmy teraz ścieżką przez gęsty las w kierunku Polany pod Wołoszynem. Nagle jakieś 20 metrów przede mną usłyszałem zaroślach głośny szmer. Odruchowo sięgnąłem do pasa, gdzie wisiał przypięty mój stary nóż myśliwski, zupełnie jakbym łudził się, że jestem w stanie użyć go w razie spotkania z największym mieszkańcem tatrzańskiego buszu – Niedźwiedziem Brunatnym.
- Zaczekaj Maciej - powiedziałem z powaga w głosie, skrzętnie ukrywając uczucie strachu.
- Coś się stało? – zapytał zdziwiony kolega, który wyraźnie nie słyszał szelestu idąc jako drugi.
- Zdaje mi się, że mamy towarzystwo – odparłem zmuszając się jednocześnie do uśmiechu.
Wszystko się zgadzało: dziki i gęsty jak zawsze po północnej stronie Głównej Grani las tatrzański, jest królestwem wszelakiego zwierza. Ścieżka na tym odcinku była mocno zarośnięta, więc dogodna do przekroczenia dla niedźwiedzia. Do tego jeszcze wczesna pora i brak turystów mógł być wystarczającym do tego powodem. Przez głowę przeleciały mi w ułamku sekundy zasady postępowania przy takim spotkaniu, o których tyle słyszałem. Szelest stawał się coraz głośniejszy. Już miałem zaproponować koledze odwrót, gdy nagle na ścieżkę wyskoczył krępy, przygarbiony i bardzo stary dziadek. Wyraźnie okolica była mu doskonale znana. Natychmiast zauważyłem, że jego dłonie i usta były dosłownie czarne. Wszystko stało się jasne - nieznajomy penetrował właśnie pobliskie gęste runo leśne w poszukiwaniu jagód. Najwyraźniej osiągnął zamierzony cel.
- Witajcie! – zagadnął lekko zdziwiony naszym dziwnym spojrzeniem.
- Dzień dobry! Wzięliśmy pana za niedźwiedzia– odpowiedziałem wesoło.
- Hehe – zaśmiał się dziadek pokazując wszystkie czarne zęby, które mu jeszcze zostały – tu go nie ma i z pewnością w tym rejonie go nie spotkacie – odparł i nie żegnając się rozpłynął się w porannych mgłach tak szybko jak się pojawił.
Do Polany pod Wołoszynem dotarliśmy już spokojnie, bez dodatkowych emocji. Mniej więcej w miejscu rozstaju szlaków las był wyraźnie rzadszy a w górze po prawej stronie widoczny był trójkątny kształt północno-wschodnich zboczy Turni nad Dziadem. Wyciągnąwszy z plecaka przewodnik Paryskiego zacząłem czytać na głos: „Z górnej części polany (…) owczą percią w skos w górę, w lewo do wyrwy w lesie ze smugą piargu…” Skończywszy rozejrzałem się dookoła. Sama polanka była mocno zarośnięta, zewsząd otoczona pierwotnym tatrzańskim buszem. Nie było żadnego śladu nawet niewyraźnej ścieżki, która stanowiłaby końcowy odcinek dawnej Orlej Perci z początku XX wieku. Ostatecznie nadanie całemu rejonowi Wołoszyna statusu ścisłego rezerwatu przyrody z pewnością przypieczętowało całkowity zanik śladów działalności człowieka.
Pogoda akurat chwilowo się poprawiła, mżawka ustała i choć niebo było białe, a chmury wisiały nisko zakrywając pobliskie granie, ochoczo ruszyliśmy prosto w wołoszyński gąszcz. Już pierwsze trzydzieści metrów w wysokich zaroślach zmusiło nas do zmiany obranego kierunku. Sforsowaliśmy kilka zwalonych pni pamiętających chyba jeszcze epokę lodowcową i wyszliśmy na niewybitną, rozpłaszczoną lesistą grzędę. Spojrzałem na mojego towarzysza, był od pasa w dół nieźle przemoczony, ale minę miał waleczną. Rozejrzawszy się zauważyłem drzewo z malutką figurką przymocowaną do pnia oraz niewyraźne ślady perci. Właśnie chciałem oznajmić Maciejowi moje radosne spostrzeżenia, gdy nagle na szlaku w dole zobaczyłem trójkę ludzi zmierzających na polanę od strony Doliny Roztoki.
- Uwaga, przykucnij! – szepnąłem energicznie do mego towarzysza. Dopiero teraz zauważyłem, że uszliśmy niespełna sto metrów od znakowanej ścieżki i jesteśmy jak na wystawie względem przechodzących turystów. Pora była wczesna, ale przyłapanie na gorącym uczynku przez strażników TPN-u nie było nam teraz za bardzo na rękę. Po chwili ruszyliśmy już lasem w górę. Szło się wygodnie, więc nie spostrzegłem, kiedy kozia perć rozpłynęła się w poszyciu. Wśród suchych drzew trawersowaliśmy wytrwale południowo-wschodnie zbocze Turni nad Dziadem. Idąc przodem zastanawiałem się czy odnajdziemy ścieżkę, gdy zacznie się kosodrzewina. W pewnej chwili usłyszałem za sobą głośne jęknięcie. Odwróciwszy się zobaczyłem Macieja trzymającego się za prawe przedramię.
- Co się stało – zapytałem zaniepokojony bolesnym wyrazem twarzy towarzysza.
- Suchy badyl wbił mi się w rękę – odparł nie kryjąc złości.
Istotnie zauważyłem teraz po wewnętrznej stronie ręki, nieco poniżej łokcia, sporej wielkości ranę, z której obficie ciekła krew.
- Jakie to szczęście, że nie przebiłeś sobie jakiejś ważnej tętnicy – powiedziałem z przestrachem – w tym pierwotnym lesie nikt nie zdążyłby Ci pomóc i wykrwawiłbyś się na śmierć – dodałem z przekąsem widząc, ze kolega odzyskuje pewność siebie.
- No mam jeszcze na szczęście komórkę – odparł z ironią zupełnie zapominając, że w tym położeniu nie miał nawet śladu zasięgu.
Po chwili problem został rozwiązany przy pomocy płóciennej chustki, którą szczęśliwie miałem dziś ze sobą. Wiedziałem, że w razie potrzeby trudno będzie Maciejowi skorzystać ze skaleczonej ręki. „Twardy gość, poradzi sobie” pomyślałem i zająłem się szukaniem dalszej drogi.
Staraliśmy się wciąż wznosić zboczem ku górze. Las wkrótce się skończył i stanęliśmy przed ścianą wysokiej kosodrzewiny.
- Spróbujmy wejść stąd wprost na grań, może nie będzie już zarośnięta - powiedziałem i zacząłem wspinaczkę po bujnych konarach skarłowaciałej sosny. Dwadzieścia minut później staliśmy na skalnym występie grani, otoczeni morzem kosówki. Byliśmy już dość wysoko, poraz pierwszy oczom naszym ukazał się szerszy widok. Jasnoszare chmury spowiły okoliczne granie sprowadzając podniebne szczyty do poziomu dolin. Widok był do tego stopnia ograniczony, że nie mogłem się nawet dobrze rozeznać w naszym położeniu. Tylko widoczny w oddali parking na Palenicy świadczył jak daleko jesteśmy od cywilizacji... W przeciwnym kierunku grań bystro spiętrzała się skalistym uskokiem. Zawieszony miedzy a niebem ziemią, gdzieś na małym występie po raz pierwszy poczułem, że sytuacja wymyka się z pod kontroli.
Wróciliśmy z powrotem na zbocze. Nie było już innej drogi, trzeba było wejść w kosodrzewinę kierując się ku górze wydostać jak najszybciej na trawiasty teren. Na domiar złego znów zaczął siąpić deszcz, a chmury zdawały się złowieszczo zacieśniać krąg wokół nas pogrążając jednocześnie wszystko w nieprzeniknionej szarości.
Wkroczyliśmy w dziką i nieprzejednaną tatrzańską dżunglę. Idę pierwszy. Kosówka jest wysoka na trzy metry i bardzo bujna. Odginam z całej siły w górę wielki wilgotny konar i jednocześnie próbuję stanąć na grubej gałęzi znajdującej się bezpośrednio pod nim. Teraz trzeba złapać się następnych gałęzi, aby zachować równowagę. Potężne drzewo ugina się pod moim ciężarem jak sprężyna. Z szaloną prędkością opadam w dół stojąc na gałęzi i jednocześnie trzymając się innych rękoma. Osiągam ziemię, ale nie na długo. Znów zmieniam położenie, tym razem odbijając się jak piłka w górę. W końcu uzyskuję w miarę stabilną pozycję i uświadamiam sobie, że wiszę w powietrzu. Uff! Przecieram mokre od potu czoło i wykonuję kolejny cykl próbując posunąć się do przodu. Okrzyki towarzysza rodem z wesołego miasteczka utwierdzają mnie w przekonaniu, że przeżywa również podobne „uniesienia”.
Przedzieranie się przez kosówkę to bardzo trudna sztuka, wymagająca dużej zręczności i wprawy, a przy tym stoickiego spokoju wobec silnych niekontrolowanych uderzeń odskakujących gałęzi we wszystkie części ciała. Tysiące ukłuć i wszechobecna żywica dodatkowo utrudniają drogę. To właściwie wspinaczka po drzewach, test granic ludzkiej wytrzymałości.
Co kilkadziesiąt metrów zmieniamy się na prowadzeniu. Spoglądam na zegarek - jest 13.00. Przez godzinę uszliśmy najwyżej 150 metrów. Z każdym kolejnym metrem nabieram wprawy i utrzymanie równowagi nie sprawia mi już problemu. Sporadycznie zawisam na samych rękach tracąc z pod nóg oślizłą gałąź.
- Jak tam ręka? - pytam Macieja, przypominając sobie, że jemu musi być teraz szczególnie trudno się podciągać.
- Ok, jakoś ruszam na razie - pada groteskowa odpowiedz.
Jestem pełen podziwu dla kolegi, który bez złości czy przerażenia zaadaptował się do trudnej sytuacji i zupełnie nowych doświadczeń.
Mżawka przeradza się z wolna w regularny deszcz. Zdejmuję plecak i zabezpieczam go z wierzchu nieprzemakalną folią. Nie ma wyjścia, trzeba racjonalnie i szybko przemyśleć, które części wierzchniego ubrania mają ulec totalnemu przemoczeniu. Zapada szybka męska decyzja: w samej koszulce zamarznę, trzeba poświęcić jeszcze polar, membranowa kurtka musi zostać sucha na długi powrót.
Mija druga godzina w bezkresnej mokrej i gęstej kosówkowej puszczy. Skakanie po gałęziach wydaje się już być codziennością i tylko bardzo ekscytujące loty wywołują nagły przypływ adrenaliny. Teren staje się urwisty, chwilami mam wrażenie, że pod kosówką rozwiera się biała otchłań. Każda poruszona gałąź zroszona długotrwałym deszczem uwalnia teraz całe litry wody, które spływając po podniesionych rękach grzęzną niestety w naszych ubraniach.
Mija trzecia niezmiernie długa godzina walki. Osiągamy wreszcie stały grunt – trawiastą lejową depresję, rozdzieloną na dwoje skalistą grzędą. Jesteśmy przemoczeni do suchej nitki i trzęsiemy się z zimna.
- Tomek… padła mi komórka! – informuje mnie z przerażeniem Maciej.
Spoglądam bez słowa na zaparowany i niesprawny telefon i uświadamiam sobie, że to już nie walka o zwycięstwo… to walka o przetrwanie.
Chwila konsternacji - trzeba trzeźwo pomyśleć. Proszę Macieja, aby zaczekał na mnie i samotnie wspinam się na mała turniczkę w grzędzie dzielącą depresje na dwa olbrzymie i płytkie żleby. W dole widać ostry zakręt asfaltowej drogi, z prawej strony w kierunku południowo-zachodnim wyłania się spośród chmur dzika i postrzępiona grań boczna – to Szczoty! Spoglądam ku górze: grzęda wrasta w zbocze nieopodal gładkiej płytowej ściany, którą opada najwybitniejsza z pośród pobliskich turni w Grani Wołoszyna - prawdopodobnie Turnia nad Dziadem. Domyślam się, że jesteśmy w rejonie przełączki zwanej Karbikiem. Myślę teraz tylko w kategoriach najszybszego zejścia, odpowiadam przecież za życie kolegi. Przemierzam wzrokiem przebieg żlebów spadających wprost do zakrętu szosy i zatrzymuję się na progach, którymi obrywają się wysoko nad dnem doliny. Jest tak blisko do asfaltu, a za razem tak daleko… Przypominam sobie opowieści o zdradzieckim żlebie Drege`a spadającym z Granatów wprost do Czarnego Stawu Gąsienicowego, w którego zdradzieckim urwisku zginęło już tak wielu ludzi skuszonych bliskością doliny. Jak okrutnie mści się teraz brak szczegółowego opisu terenu w przewodniku Paryskiego.
- Maciej, tymi żlebami nie zejdziemy, nie widać do końca ich przebiegu, mogą być poderwane. Musimy wejść na grań - zawyrokowałem wracając do kolegi.
Towarzysz przyjął tą wiadomość bez słowa, ale widziałem, że pomału traci poczucie pewności siebie.
Podchodzimy ku grani. Kilkadziesiąt kroków od celu drogę zagradza nam czterometrowa, zupełnie pionowa ścianka. Śliskie trawki wystające z każdej szczeliny dodatkowo komplikują sytuację. O obejściu nie ma mowy. Idę pierwszy, z wielką ostrożnością wyszukuję stopnie i chwyty. Wszechobecna woda potęguje dodatkowo i tak już wysokie trudności. Po chwili jestem na górze.
- Maciej idziesz? - pytam. Cisza – Maciej…!
- Nie wiem czy dam radę… - pada wreszcie odpowiedź.
- Proszę spróbuj, na pewno sobie poradzisz, tylko powoli! – zachęcam i ściągam pasek od spodni aby asekurować nim kolegę. Po dłuższym czasie strudzony kompan staje koło mnie. Jego twarz jest blada ze strachu.
- To było dla mnie za trudne… - dodaje stłumionym głosem.
- Nie tak to wszystko miało wyglądać, ale najgorsze minęło - odpowiadam wskazując mała przełączkę widoczną kilkanaście metrów przed nami.
Dopiero teraz, na grani, okazało się jak bardzo północno-zachodnie zbocza Wołoszyna różnią się od południowo-wschodnich. Na całej długości jak okiem sięgnąć są piarżyste, połogie i wolne od kosówki.
- Taka miała być nasza dotychczasowa droga - powiedziałem do Macieja nie kryjąc żalu.
W oddali po przeciwległej stronie Doliny Waksmundzkiej z gęstych chmur wyłaniały się fragmenty Grani Koszystej. Porywisty wiatr boleśnie przypomniał nam, że jesteśmy całkiem mokrzy. Każdy z nas założył, co tylko miał suchego. Na gołe ciało narzuciłem teraz skrupulatnie ukrytą przed deszczem kurtkę. Na mokre spodnie i buty nie dało się niestety nic poradzić. Wyciągnąłem aparat fotograficzny chcąc uwiecznić mroczny krajobraz. Na szczęście przestało kropić i lekko się przejaśniło.
Jest 15.30. Czas pomyśleć o dalszej drodze. Z przełączki spada w Dolinę Waksmundzką szeroki piarżysty żleb. Na całej wysokości zbocza widoczne jest jego dno. Jednak nie uśmiecha mi się powrót dziką Doliną Waksmundzką. Pamiętam doskonale jak przed trzema laty razem z przyjaciółmi szliśmy trzysta metrów Waksmundzkim Potokiem. Duże nachylenie terenu powoduje, że jest on jednym z najbardziej rwących strumieni w Tatrach. Oba jego brzegi porośnięte są pierwotnym gęstym lasem. Te kilkaset metrów akrobatycznych skoków z kamienia na kamień wystarczyły wtedy, aby każdy wylądował chociaż raz w wodzie, oddając hołd przyrodzie. Czymże jest kilkaset metrów wobec prawie dwóch kilometrów, które musielibyśmy przejść?
- Spróbujmy dotrzeć granią na Krzyże, stamtąd mamy już szlak do Murowańca - zadecydowałem podsumowując jednocześnie naszą sytuację.
Ruszylismy ściśle granią pokonując dwa pierwsze wybitniejsze wzniesienia. Po piętnastu minutach, kiedy osiągnęliśmy kolejny większy grab w grani stanąłem jak wryty. Dopiero teraz zobaczyłem jak daleka droga jeszcze przed nami. Grań wcale nie była tak pozioma, ani tak banalna jak to sobie wyobrażałem. Kolejne formacje skalne piętrzyły się na zróżnicowanych wysokościach zmuszając do pokonywania znacznych deniwelacji.
- Nie dojdziemy do Murowańca przed zmrokiem, musimy jednak zejść w Dolinę Waksmundzką - powiedziałem półgłosem badając jednocześnie jak mój towarzysz zareaguje na tą „radosną nowinę”.
- Jeżeli tak uważasz… - odparł niepewnie Maciej.
Najważniejszym było teraz odnalezienie owego żlebu, który gwarantował bezpieczne zejście w dolinę. Pogoda znów się pogorszyła. Napływające z południa mroczne chmury zdawały się nie mieć końca. Gorączkowo wpatrywałem się w zbocze ginące we mgle, szukając upragnionego zejścia. Teraz każda przełączka wyglądała tak samo, jak na złość utrudniając orientację.
- Jest, nareszcie! – krzyknąłem do Macieja i bez namysłu rozpocząłem zejście. Teren puszczał dobrze wiec moje myśli były już hen, daleko w dolinie. W pewnej chwili spostrzegłem z przerażeniem, że nasz łatwy żleb przeradza się z wolna w wąską skalistą rynnę. Jak błyskawica przeleciała mi przez głowę myśl - „To nie ten żleb!” Przystanąłem. Głuchą ciszę rozdzierał tylko ci jakiś czas odgłos potrącanych przez Macieja kamieni. Gdyby wydarzył się wypadek, na pomoc z zewnątrz nie można by było liczyć. Ponure milczące granie i niewzruszone żleby zachowałyby dla siebie świadectwo górskiej tragedii. Przypomniały mi się teraz chwile, przeżyte przed dwoma laty podczas awaryjnego zejścia z Grani Pośredniego Wierszyka. Widziałem teraz te same charakterystyczne znaki, którymi teren stara się ostrzec zawczasu strudzonego wędrowca przed zbliżającym się urwiskiem. Poczekałem na Macieja i razem zeszliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów. Zgodnie z przewidywaniami żleb urywał się poniżej pionowo ciosanym progiem. Spojrzałem na towarzysza, na jego twarzy wymalowany był strach. Starałem się siłą woli opanować sytuację, przecież nie pierwszy raz drogę zagradzała skalna przeszkoda. Wytrawersowałem na lewą grzędę i zobaczyłem przed sobą w odległości kilkunastu metrów małą rynnę dochodzącą prostopadle do naszego żlebu tuz pod jego progiem.
Piętnaście minut później staliśmy tuż pod pięknym, piętnastometrowym obrywem utworzonym z dwóch olbrzymich graniastosłupów na kształt skalnych wrót. Jeszcze jedna mrożąca krew w żyłach niespodzianka była za nami… W dole widniało dno górnego piętra Doliny Waksmundzkiej zwane Równicą. Pokonując wprost jeszcze trzy malutkie progi zeszliśmy bezpiecznie na piargi.
Rozejrzałem się dookoła. Byliśmy w sercu górskiego sanktuarium. Wysoko nad głowami majaczyły kontury grani Koszystej, Wołoszyna i Waksmundzkiego Wierchu. Strumień płynący z wolna cichym szmerem niestrudzenie opowiadał historię doliny tym, którzy dotarli do jej wnętrza. „Jak tu cicho i spokojnie, wrócę tu na pewno w piękną słoneczną pogodę” obiecałem sobie w duchu.
Czas naglił, minęła siedemnasta. Żegnając Równicę zaczęliśmy schodzić prawym brzegiem Waksmundzkiego Potoku. Prawie natychmiast rozpoczęła się kosodrzewina. Ślady starej juhaskiej perci po chwili zniknęły gdzieś niepostrzeżenie w zielonym gąszczu. Znów rozpoczęła się mżawka, ale tym razem było nam to już zupełnie obojętne. Do szlaku zostały prawie dwa kilometry. Posuwaliśmy się wolno w kosodrzewinie. Nagle zauważyłem, że wody potoku z wolna zaczynają nabierać coraz większej prędkości. Trudno wyobrazić sobie moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że strumień nagle urywa się, a biała wodna kipiel opada z wielką prędkością z progu doliny.
- Spójrz wodospad! – zawołałem do Macieja próbując przekrzyczeć szum wody.
- Nie do wiary, jeszcze jedna niespodzianka! – Odpowiedział omdlałym głosem, zupełnie jak dziecko, które ma już dosyć pomysłów szalonych rodziców. Jego cierpliwość była na wyczerpaniu.
Nie biorąc wcześniej pod uwagę ewentualności zejścia doliną nie zauważyłem, że po drodze jest wodospad, tym bardziej, że na rysunkach w przewodniku go nie było, a z całą pewnością istniał już za czasów pierwszych odkrywców…
Udało nam się pokonać wreszcie próg jego prawym ograniczeniem, wśród gęstej kosówki. Zaraz za wodospadem potok przybierał swój typowy charakter. Olbrzymie masy wody płynąc z dużą prędkością uderzają o wystające głazy rozbryzgując się tysiącami kropel. Strumień jest tutaj już dość szeroki, oba jego brzegi są porośnięte gęstym lasem o grząskim i wysokim poszyciu. Najdogodniejszą drogę stanowi, więc sam porywisty nurt.
Staję na dużym głazie przymierzając się do skoku, na mały porośnięty mchem kamień. Dzieli mnie od niego może półtora-metrowa przestrzeń, przez która przepływają setki litrów krystalicznej wody. Ułamek sekundy znajduję się w powietrzu i… osiągam prawym butem wilgotny mech, który wcale nie jest zadowolony, że go deptam. Poślizg…czuję jak tracę grunt pod stopami… zimny dreszcz przechodzi po całym ciele. W kolejnym ułamku sekundy, już bez żadnej kontroli, odbijam się w kierunku nowego kamienia, wierząc ze będzie bardziej gościnny i pozwoli zatrzymać się, choć na moment. Uff… Maciej z groteskową miną przygląda się moim akrobacjom, ale już po chwili sam przeżywa podobne emocje.
Mijają długie minuty… Otępieni nieustannym szumem potoku rezygnujemy już z dalekich o ryzykownych skoków, grożących zimną kąpielą. W końcu i tak buty mamy już przemoczone, wiec coraz częściej korzystamy z kamieni zanurzonych w wodzie.
- Daleko jeszcze? – pyta mnie kolega, zupełnie tak jakbym znał dolinę jak własną kieszeń.
- Z pewnością nie dalej niż 45 minut drogi – odpowiadam zupełnie nie wierząc we własne słowa.
Potok dłuży się niemiłosiernie. Przestaję już zwracać uwagę na głośne przekleństwa Macieja, który nie mogąc utrzymać równowagi kolejny raz ląduję w wodzie.
- Jest, jest mostek! - oznajmiam radośnie przytłumionym głosem i jednocześnie odruchowo przyspieszam kroku. Ciesząc się, że nie zażyłem ani razu kąpieli skaczę coraz szybciej po ostatnich kamieniach. Jeszcze tylko dwadzieścia metrów do szlaku, skaczę już bez kontroli na ostatni duży oślizły głaz i nagle świat wywraca się do góry nogami – ląduję w lodowatej wodzie. Mój Boże, aparat, dokumenty - myślę wyskakując z na brzeg jak oparzony. Na szczęście chroniony folią plecak nie ucierpiał zanadto.
Jesteśmy wreszcie na szlaku, który teraz wydaje się być szerszy niż siedmiopasmowa autostrada. Nie mogę już opanować dreszczy na całym ciele, nalegam żeby się śpieszyć.
- Długo tak nie wytrzymamy, zdobądź się na ten ostatni wysiłek - proszę kolegę.
- Staram się, ale noga mi drętwieje - narzeka Maciej pokazując miejsce, które mocno ucierpiało podczas jednego z upadków. Schodzimy tą samą drogą, którą podchodziliśmy rano. Zatrzymuję się tylko na moment na Polanie pod Wołoszynem. Tu wszystko się zaczęło…Złowrogie zbocze Turni nad Dziadem świętuje swe zwycięstwo.
Nareszcie Palenica! Siedząc w busie, wśród ludzi wyglądających teraz jak zmokłe kury, dziękuję Bogu za szczęśliwy finał naszej przygody. Tatrzański Chrzest dobiegł końca, Góry po raz kolejny udowodniły swą potęgę i grozę, uświadamiając człowiekowi jaki jest mały i bezbronny.
***
Dwa lata później powróciłem na grań Wołoszyna, tym razem przechodząc ją w całości do Krzyżnego po Turnię nad Dziadem wraz z najmłodszą siostrą i najlepszym przyjacielem. Ze wzruszeniem patrzyłem na miejsca, w których rozgrywała się nasza walka. Również i tym razem zejście na Polanę pod Wołoszynem przysporzyło nam nie lada kosówkowych wrażeń. Nareszcie natrafiliśmy na mityczną „wyrwę w lesie ze smuga piargu”. Tajemnica zaklętego przejścia została odkryta.
Pewnego wieczoru natrafiłem na informację, że zakazana dziś ścieżka przez dziewicze zakątki wołoszyńskiej grani została zamknięta w 1932 roku. Przez ponad 70 lat przyroda skutecznie i misternie zacierała jej pozostałe ślady.
W innym zaś miejscu napisano, że owa piękna i dzika Dolina Waksmundzka zyskała status rezerwatu ścisłego, bowiem ukrywa w swym wnętrzu nieliczne gawry niedźwiedzie po polskiej stronie Tatr. Zamykając przewodnik z uśmiechem wspomniałem słowa starego jagodowego dziadka…
Tomasz Michalski
Poznań, 8-10 kwietnia 2007 r.