Magiczny Pik
5 - 7 sierpnia 2004 r.
Tego roku pogoda w Tatrach nie rozpieszczała nas zbytnio. Nie przypominała ani trochę naszych wymarzonych warunków do wędrówek, na które mieliśmy szczęście trafiać w poprzednich latach.
Dzień 5 sierpnia 2004 roku był pod tym względem wyjątkowy. Od samego rana świeciło słońce i było dość upalnie. Jednak tym razem odpuściliśmy sobie pobudkę wczesną porą. Po czterech dniach spędzonych na dzikich tatrzańskich perciach odczuwaliśmy potrzebę odpoczynku od wyczerpującego marszu, a przede wszystkim brakowało nam długiego, regenerującego siły snu.
Nie chcąc jednak zmarnować kompletnie całego dnia, postanowiliśmy odwiedzić oddalone o kilkadziesiąt kilometrów ruiny zamku w Starej Lubowni. Zaraz po śniadaniu wyjechaliśmy. Z drogi aż do samego Kieżmarku mieliśmy okazję po raz pierwszy w tym roku podziwiać całkowicie wolne od chmur tatrzańskie wierzchołki. Jak na dłoni widać było masyw Łomnicy. Obraz ten wywołał w moim sercu tęsknotę za tatrzańską przygodą. Jednak uczucie to nie trwało zbyt długo, ponieważ szczyty dość szybko stawały się coraz mniejsze, aż w końcu zniknęły w oddali.
Późnym popołudniem po powrocie do domu zachwycaliśmy się przedstawieniem, jakie zaprezentowały nam góry w połączeniu z chmurami gnanymi przez wiatr. Tatrzańskie widoki podziwialiśmy w towarzystwie moich starych znajomych, którzy niespodziewanie przyjechali na kwaterę do Mlynicy, aby przenocować do następnego dnia i ruszyć w dalszą drogę do rodzinnego Rzeszowa. Czas na tarasie spędzaliśmy na rozmowach aż do momentu, kiedy za horyzoncie pojawił się wał czarnych chmur.
Front atmosferyczny pędził w naszym kierunku od wschodu. Za nim zbliżał się niż znad Ukrainy, ten sam, który cztery dni temu wędrował nad naszymi głowami podążając z północnego zachodu. Najwidoczniej Tatry spodobały mu się bardziej niż Karpaty na Ukrainie i zgodnie zresztą z prognozami, które obserwowaliśmy regularnie, postanowił wrócić. Czarna ściana przesuwała się bardzo szybko. Obserwowaliśmy ją z zaniepokojeniem. Co jakiś czas zmienialiśmy punkt widokowy, biegając z jednej strony domu na drugą. Po niedługim czasie zrobiło się całkiem czarno, a po niebieskim niebie nad słowackimi polami pozostały tylko wspomnienia. Gęste, ciemne chmury pochłonęły wszystkie, nawet te najniższe górskie wierzchołki. Zrobiło się bardzo wietrznie i zimno…
Podczas obserwacji zjawisk atmosferycznych czas mijał bardzo szybko i całkiem niepostrzeżenie nastał późny wieczór. W głębi duszy miałem jednak nadzieję, że wczesnym rankiem, a właściwie jeszcze bardzo późną nocą wstaniemy i za oknem ujrzymy zarysy Tatr, a nad nimi niezliczoną ilość pobłyskujących gwiazd. Z tą myślą oraz z marzeniami o jutrzejszej wędrówce po górach zasnąłem…
Nowy dzień nie przyniósł jednak istotnych zmian. Od samego rana nie było najmniejszych szans, aby zobaczyć chociażby mały skrawek Tatr. Wszystko spowiła szara, ponura mgła, począwszy od Tatr Bielskich kończąc na Tatrach Zachodnich.
Spaliśmy dość długo, a z łóżek zwlekliśmy się dopiero w południe, gdy do dalszej podróży szykowali się rzeszowianie. Ponieważ nie padało, po śniadaniu pojechaliśmy na popradzki deptak, by w kawiarence internetowej zapoznać się z prognozami pogody na kilka kolejnych dni. Przewidywania były dość optymistyczne. Udaliśmy się więc do marketu w celu uzupełnienia zapasów żywności na kolejne dwa dni.
Market położony jest na zachodnich obrzeżach Popradu. Jest to nasz podstawy punkt zaopatrzenia w pożywienie. Sklep czynny jest całą dobę, przez siedem dni w tygodniu, co jest dużą zaletą biorąc pod uwagę nasze nietypowe godziny wyjść i powrotów z gór. Zawsze można w nim kupić świeże, często jeszcze ciepłe pieczywo. Dodatkową atrakcją są wyjścia skierowane na obszerną panoramę Tatr rozciągającą się od Krywania po Kieżmarski Szczyt. Po dłuższym okresie czasu spędzonym wśród sklepowych półek nadzwyczaj miło jest ujrzeć ten zapierający dech w piersiach widok.
Jednak gdy my wychodziliśmy z zakupami na zewnątrz, po Tatrach wciąż nie było żadnego śladu. W drodze powrotnej do Mlynicy zacząłem rozmyślać o nowym towarzyszu górskich wędrówek, którego znałem do tamtego momentu jedynie z korespondencji internetowych. Piotrek miał się u nas pojawić wczesnym wieczorem.
Po przyjeździe do domu postanowiłem odpocząć zażywając krótkiej drzemki. Miałem nadzieję, że jutrzejsza wyprawa dojdzie do skutku, a zatem w środku nocy miał nas zerwać ze snu budzik wzywający do wyjścia na tatrzański szlak. Długo nie mogłem jednak zasnąć, a przed oczami stawały mi obrazy z naszych wędrówek z kilku poprzednich dni…
Początkowo na myśl przyszedł mi dość nieprzyjemny incydent jaki spotkał nas na północnym siodle Smrekowickiej Przełęczy. Dopadła nas owego pierwszego dnia pobytu w Tatrach choroba wysokościowa, chociaż jak na tatrzańskie warunki nie powinno się to zdarzyć. Leżałem wtedy na przełęczy kilka dobrych minut zanim poczułem się lepiej i mogłem iść dalej zboczem na szczyt Szczyrbskiego Soliska. Z wierzchołka roztaczał się wyjątkowy widok na uciekającą spod nóg wprost ku Wielkiemu Solisku poszarpaną grań. Wszystko to podziwialiśmy w scenerii obszernej panoramy otoczenia Doliny Młynickiej, którą wieńczył rozłożyście prezentujący się od tej strony, opadający pokaźnym ramieniem Szczyrbski Szczyt.
Następnie na myśl przyszła mi niestroma grań, której wąskim ostrzem podążaliśmy w kierunku rzadko odwiedzanego wierzchołka Hlińskiej Turni. Z tego dzikiego, spadającego stromymi ścianami do Dolinki Szataniej wierchu podziwiać można było charakterystyczne sylwetki Mięguszowieckich Szczytów, które rozdzielone były łagodnym łukiem siodła Przełęczy pod Chłopkiem.
Jednego z kolejnych dni naszych włóczęg siedzieliśmy przed zamkniętymi drzwiami schroniska nad Popradzkim Stawem. Kapryśna pogoda przerwała naszą wędrówkę na Cubrynę już o godzinie piątej rano. Przed wejściem budynku spędziliśmy około jednej godziny w temperaturze pięciu stopni, którą wskazywał nam termometr zawieszony tuż nad naszymi głowami. Niestety nie miałem wtedy ani długich spodni, ani kurtki. Tego dnia postanowiłem po raz pierwszy nie dźwigać ze sobą tak ciężkiego worka jak zwykle, ponieważ wcześniej prawie nigdy nie korzystałem z całego ekwipunku, który nosiłem z mozołem na plecach. Okazało się jednak, że popełniłem wielki błąd. Dotarło wtedy do mnie, że nie wolno nigdy więcej wyjść w góry bez ciepłej odzieży. Cała przygoda zakończyła się jednak szczęśliwie. Punktualnie o godzinie szóstej obsługa schroniska otworzyła wejście. W holu pustego jeszcze o tej porze hotelu zdołaliśmy szybko się ogrzać i przeczekaliśmy deszczowe chwile oglądając wiszące na jednej ze ścian widokówki szczytów dostępnych tylko z uprawnionym przewodnikiem. W myślach wyliczaliśmy wierzchołki, które w przyszłości pozostały nam do zdobycia. W tamtym momencie nie wiedziałem, że jeszcze tego miesiąca uda nam się wspólnie wejść na kilka z nich.
Pod koniec mojego polegiwania przyszły mi na myśl wspomnienia z nieudanej próby ataku na Lodowy Szczyt. Na Lodowej Przełęczy zastaliśmy tylko mgłę. Ale patrząc z drugiej strony, wyprawy tej nie należy uważać za nieudaną. Zdołaliśmy bowiem tego dnia zdobyć Jaworową Przełęcz. Droga wiodła dziką kozią percią biegnącą zachodem przez ściany Ostrego Szczytu. Stanowiło to dość duże wyzwanie, biorąc pod uwagę bardzo śliskie i spadziste skały skierowane wprost w otchłań urwiska. Pod koniec podejścia musieliśmy pokonać jeszcze trzy kruche rynny, które wyprowadziły nas na samą przełęcz.
Tak rozmyślając zasnąłem. Mój odpoczynek nie trwał jednak długo. Zbudził mnie głos Łukasza, który oznajmił, że pod dom podjechał nieznany nam dotąd samochód. Zerwałem się natychmiast na nogi i pobiegłem na balkon po przeciwnej stronie domu. Z góry dostrzegłem osobę wysiadającą z pojazdu.
- Piotrek?
- Tak - to ja, witaj - usłyszałem głos z dołu.
Pośpiesznie zszedłem na parter otworzyć drzwi i wprowadzić kolegę do domu. Po chwili siedzieliśmy już w trójkę na balkonie. Zaczynało się nawet wypogadzać. Nad polami widać było przedzierające się pomiędzy obłokami słońce, jednak Tarty pozostawały nadal w większości zasłonięte przez ciemne chmury.
Na tarasie początkowo rozmawialiśmy o swoich tatrzańskich dokonaniach. Piotrek opowiadał między innymi o Pośredniej Grani, Durnym Szczycie, Staroleśnej oraz o innych dość trudno dostępnych turystycznie wierzchołkach. Przyniosłem także wydruk przewodnika „Tatry Wysokie (przewodnik szczegółowy)” autorstwa Janusza Chmielowskiego i Mieczysława Świerza (wydanie z 1925r.), który oglądaliśmy przez dłuższą chwilę jako ciekawostkę.
Wkrótce przeszliśmy do omawiania konkretów, czyli do sprecyzowania naszych planów na następny dzień. Nasz cel to majestatyczny, owiany legendą szczyt Młynarza. Okazało się, że o godzinie 3.00 w nocy na Łysej Polanie przy wylocie drogi z Doliny Białki powinien pojawić się także Tomek, który zejdzie tam po dniu spędzonym z Dolinie Rówieniek. Znaliśmy go wtedy jedynie z wypowiedzi na górskich forach internetowych. Pod koniec naszego spotkania Piotrek naszkicował dokładny plan miejsca naszego spotkania w Ździarze, gdzie umówiliśmy się na godzinę 2.30 w nocy.
Gość opuszczał nasz dom, gdy dochodziła godzina 20.00. Zanosiło się nawet na poprawę pogody. Z balkonu zaczynało być widać pojawiające się najpierw małe fragmenty, a potem większe części tatrzańskiej panoramy. Po jakimś czasie odsłoniły się przed nami nawet na krótką chwilę wierzchołki Gierlachu oraz Kończystej. Postanowiliśmy z Łukaszem, że pójdziemy wcześniej spać. Przed snem zabrałem się jeszcze za pakowanie plecaka.
Plecak liczy 45l pojemności. Składa się z dwóch większych komór oraz komina posiadającego kilka mniejszych schowków. Do dolnej przegrody wędruje kurtka, polar, odzież przeciwdeszczowa oraz podkoszulka na zmianę. Środkową część worka zajmują długie spodnie, bluza, aparat fotograficzny, butelka z wodą oraz pożywienie w postaci słowackich bułek (rožky) oraz smacznych wafelków w czekoladzie (Horalky). W kominie noszę natomiast rękawiczki, czapkę oraz latarkę, która jest niezbędna podczas nocnego marszu dolinami. Zdarza się, że do bocznej ściany plecaka mocuję statyw.
Po kolacji położyliśmy się natychmiast do łóżek. Jednak, jak to bywa przed każdą zapowiadającą się ciekawie wyprawą w nieznane, długo nie mogliśmy zasnąć. W mojej głowie kłębiły się myśli związane z przygodami jakie miały nas spotkać w nadchodzącym dniu. Udało nam się zasnąć dopiero około godziny 23.00.
*
W środku nocy w uśpionym pokoju rozlega się donośny alarm. Budzik zwiększa stopniowo głośność wydawanych przez siebie serii piskliwych tonów, jednak mnie budzą już te pierwsze, najcichsze odgłosy. Jest godzina 1.00. Po wyjątkowo krótkim śnie ciężko jest od razu zwlec się z łóżka. Aby nie zasnąć włączam lampkę i leżąc jeszcze przez kilka minut powtarzam do Łukasza, że nie damy rady nigdzie iść o tej porze i najlepiej byłoby spać dalej.
Po kilku minutach pierwszy wstaje Łukasz. Wychodzi na balkon i oznajmia, że jest bardzo zimno. Za chwilę również i ja patrzę z tarasu w kierunku gór. Z nadzieją spoglądam na fragmenty zarysów Łomnicy i Kieżmarskiego Szczytu, po czym przenoszę się szybko na balkon znajdujący się po przeciwnej stronie domu, by upewnić się, czy widać zachodnią część Tatr Wysokich. Pogoda nie jest może wymarzona, ale najważniejsze jest to, że nie pada. Zatem zgodnie z umową mamy spotkać się z Piotrkiem w Ździarze.
Podczas marszu pod górę z ciężarem na plecach, nawet w niskiej temperaturze robi się zazwyczaj bardzo gorąco i pot leje się strumieniami. Mając to na uwadze, pomimo chłodu ubieram jak zwykle krótkie spodnie i po niedługim czasie spędzonym w pokoju przy skromnym śniadaniu jesteśmy gotowi do odjazdu.
Jest tuż po godzinie 1.30, kiedy zakładam na plecy spakowany już poprzedniego dnia worek i ruszam z górskimi butami w ręku po kręconych stalowych schodach w dół. Po ciemku nie jest to wcale takie łatwe zadanie. Stopnie są dość małe i dodatkowo wydają przeraźliwe odgłosy, które, nie bacząc na ciszę nocną, rozpływają się po wszystkich piętrach śpiącego budynku. Schodzę zatem najostrożniej jak jest to tylko możliwe, czując się przy tym jakbym pokonywał jakiś eksponowany fragment tatrzańskiej drogi. Po chwili jestem już na dole w „łatwym terenie”.
Przed domem jest rzeczywiście dość zimno. Szybko zmierzam do samochodu, który stoi jak zwykle przy samym płocie na wprost wyjazdu. Siadam za kierownicą. Szyby są całkowicie zaparowane. Przecieram je kilkoma energicznymi ruchami, po czym włączam nawiew powietrza. Pędzący strumień wraz z rozgrzewającym się silnikiem nabiera stopniowo wyższej temperatury i powoli widoczność na zewnątrz auta zaczyna się poprawiać. By nie pobudzić lokatorów, wyjeżdżam na asfalt przed domem nie włączając świateł…
W tym momencie Łukasz zamykał drzwi na klucz. Chwilę później siedział już w aucie, w którym jak zawsze z głośników wydobywała się nasza ulubiona muzyka (Jason Becker / Marty Friedman) towarzysząca nam stale u podnóża Tatr. Po chwili wyjeżdżaliśmy już w lewo na główną drogę we wsi. Łukasz sprawdził jak zawsze, czy nic nie jedzie z jego strony i oznajmił, że „prawa wolna”.
Mkniemy teraz w kierunku Tatr przez uśpione ciemnościami pola. Dopiero Nowa Leśna wita nas ciepłą barwą świateł latarni. Miasteczko opuszczamy jednak szybko i wznosząc się przez krótką chwilę krętą i stromą drogą znikamy w gęstym tatrzańskim lesie. Pokonując kolejne serpentyny mijamy kryjące się za konarami drzew zabudowania Dolnego Smokowca, aż w końcu, przecinając tory elektriczki w Górnym Smokowcu, wyjeżdżamy na całkowicie pustą o tej porze Drogę Wolności.
Im bliżej samych Tatr, tym warunki pogodowe stają się są coraz gorsze. Miejscami asfalt jest mokry, a kłębiące się nisko nad drogą chmury ograniczają znacznie widoczność i utrudniają jazdę. Zbliżamy się do ostrych łuków drogi w Tatrzańskiej Leśnej. W pewnej chwili za drzewami dostrzegam słabo widoczne, pulsujące czerwone światło. Zdejmuję nogę z gazu. Z mgły zaczyna wyłaniać się powoli radiowóz policyjny. Tuż za nim obok całkowicie roztrzaskanego samochodu stoi policjant z latarką z ręku. Miejsce wypadku omijamy powoli a dalszą cześć drogi staram się pokonać z większą ostrożnością. Do Ździaru dojeżdżamy punktualnie o umówionej porze.
W wyznaczonym przez Piotrka miejscu spotkania było całkowicie pusto i cicho. Przez dłuższą chwilę obserwowaliśmy szare chmury wirujące nad naszymi głowami. Nocny taniec urozmaicały nam od czasu do czasu gwiazdy pobłyskujące nieśmiało na nielicznych skrawkach granatowego nieba. Jak się miało później okazać, ową melodię mgieł nocnych podziwiał w tym samym czasie w środku dzikiej tatrzańskiej doliny oczekujący świtu Tomek. Jego miejscem noclegowym była tym razem koleba z widokiem na czarną sylwetkę drzemiącego nad brzegiem Wyżniego Żabiego Stawu Białczańskiego Młynarza.
Niebawem jednak naszą uwagę od przyciągającego wzrok przedstawienia odwrócił coraz wyraźniej dający się słyszeć warkot silnika. Chwilę później oślepiły nas światła reflektorów zbliżającego się pojazdu. To Piotrek, który po wyjściu z samochodu oznajmił, że w Ździarze padało i obawiał się, że z tego powodu mogliśmy nie przyjechać. Wraz z Łukaszem przenieśliśmy plecaki do auta kolegi i ruszyliśmy w dalszą drogę…
Na Łysą Polanę dojeżdżamy o godzinie 3.05. Po wyjściu z pojazdu włączam latarkę i kieruję się do bagażnika po plecak i buty, gdy do moich uszu zaczyna docierać słabo słyszalny szelest. Kieruję snop światła w prawą stronę. Tuż obok drewnianej budki stojącej nieopodal dostrzegam wiercących się w śpiworach turystów. Nasz przyjazd wywołał wśród nich małe zakłopotanie, lecz po krótkiej chwili upewniając się, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo zamierają ponownie bez ruchu.
- Jeszcze tylko zmiana obuwia i możemy rozpocząć wędrówkę - pomyślałem.
- Ale czy na pewno?
Ciszę przyszywa nagle odgłos skrzypiących drzwi a przed budką pojawia się mocno zaspany parkingowy.
- Gdzie idziecie?
- Aaa, pochodzić trochę - odpowiadam.
- Jest już po północy, więc policzę wam 100 koron. Tylko za jedną dobę.
Słowak pobrał opłatę nie wystawiając pokwitowania i chwilę później szliśmy już w kierunku szlaku rozglądając się jeszcze w poszukiwaniu Tomka, lecz w okolicy nie było widać ani jednej żywej duszy…
Nocne wędrówki zaczynają się zazwyczaj dłużyć po kilkunastu minutach marszu, aż w końcu można odnieść wrażenie, że przeciągają się w nieskończoność. Owej nocy uczucie to potęgowało towarzyszące nam zamglone niebo. Nie było mowy o tym, aby dla ucieczki od monotonii widoku przesuwających się pod nogami kamieni, spojrzeć choć przez krótką chwilę na wiszące nad Tatrami gwiazdy. Moje myśli zaprzątała wyłącznie chęć jak najszybszego dotarcia do szlabanu przy leśniczówce, który jak na przekór w żaden sposób nie chciał się wyłonić z ciemności. Jedynym skutecznym lekarstwem było cierpliwe podążanie w kierunku wyznaczonego celu…
Marzenie moje spełniło się, gdy pokonaliśmy poprzeczną zaporę - bramę Sfinksów, których rolę w tej okolicy odgrywają leśniczy Martin Stodola i jego pies. Zapewne musieliśmy wtedy mocno ufać własnym siłom i nie straciliśmy wiary w powodzenie naszej akcji, gdyż oczy olbrzymów pozostały zamknięte. Obyło się więc bez przymusowej zmiany kierunku marszu o sto osiemdziesiąt stopni, której doświadczyli w tym miejscu liczni śmiałkowie. Przedostaliśmy się zatem do krainy dzikich Tatr, której początek stanowiła sporych rozmiarów Polana Białej Wody. Była to połowa naszej drogi czarną o tej porze Doliną Białki…
Po niedługim okresie marszu minęliśmy most na Białej Wodzie, do której nieopodal wpadały wzburzone wody Rybiego Potoku, a kwadrans po godzinie czwartej stanęliśmy na południowo-zachodnim skraju Polanki pod Aniołami. Było jeszcze ciemno. W powietrzu czuć było otaczającą nas wilgoć. Cząsteczki mgły rozświetlane blaskiem latarek malowały efektowne stożki światła rozrywające się wśród czarnych sylwetek pni i konarów drzew. W tej pełnej grozy scenerii ruszyliśmy dziką, wąską ścieżyną. Przecinka prowadziła początkowo przez nieco zniszczony las, a od czasu do czasu tarasowały ją powalone przez wiatr drzewa. Powoli zaczynało świtać. Mgła w miarę nabierania przez nas wysokości poczynała się rozrzedzać. Każdy krok, miejscami błotnistą, a miejscami zarośniętą mokrymi od rosy trawami dróżką, wynosił nas ponad zalegające w dole chmury. Będąc tuż przed mostkiem przerzuconym nad Żabim Potokiem spojrzałem na północ. Szare morze mgieł szczelnie przykrywało śpiące jeszcze Podhale…
Było już widno, gdy zatrzymaliśmy się nad północnym brzegiem Wyżniego Żabiego Stawu Białczańskiego. Nad naszymi głowami rozpościerało się błękitne niebo, a skalne wierzchołki płonęły czerwienią wschodzącego słońca. Wokoło panowała absolutna cisza. Otaczająca nas panorama przeglądała się bladymi kolorami w płaskim lustrze jeziora. Przez długie chwile z zachwytem wpatrywaliśmy się w skalne urwiska Żabiego Szczytu Wyżniego, które przecięte były przez całą swą wysokość głęboką, wyraźną rysą biorącą swój początek u podstawy ściany wśród zalegających jeszcze od zimy sporych płatów śniegu…
- Ktoś podchodzi zboczami Młynarza – rozległ się w ciszy szept Łukasza.
Przez moment wraz z Piotrkiem w wielkim skupieniu spoglądaliśmy na piargi opadające ku wodzie, próbując wypatrzyć słabo widoczny obiekt. Czarny punkt był tak mały, że momentami ginął zlewając się z ciemnoszarymi głazami. Niekiedy wydawało się, że postać przystawała na kilka chwil i spoglądając w naszym kierunku zapraszała nas do wspólnej wspinaczki, by chwilę później znów w samotności podążać w kierunku niewidocznego stąd żlebu, a w końcu zniknąć na stałe za skalną kulisą…
*
Do siodła przełęczy już niedaleko. Najłatwiejszy wariant wydaje się jednak prowadzić okrężną drogą. A może by tak ostatni trawiasty próg pokonać „na wprost”? Fakt, że jest dość stromy, ale to przecież tylko kilka metrów. Z opisów wiadomo iż „widok z Młynarzowej Przełęczy jest porażający”, zatem ile można jeszcze czekać?
Najwyraźniej w tamtym momencie zniecierpliwienie za tatrzańskim krajobrazem wzięło górę nad moim rozsądkiem i kilka sekund później stałem już na wąskiej trawiastej półeczce, pod której urwiskiem, gdzieś kilkanaście metrów poniżej, podchodził Piotrek i Łukasz.
Wspinam się teraz po zielonej drabinie ściskając w dłoniach porastające próg trawy. Czuby butów z trudem utrzymują się w małych, wypłukanych przez wodę ziemnych stopniach. Teren „puszcza” powoli, ale co najważniejsze - nie stoję w miejscu. Po chwili widzę tuż nad głową siodło przełęczy. Jeszcze tylko dwa metry i ujrzę Dolinę Ciężką…
Nagle grunt zaczyna uciekać spod nóg. Mokre stopnie nie wytrzymały ciężaru. Ciało zsuwa się nabierając z każdą kolejną sekundą coraz większej prędkości. Spoglądam pod nogi. Ślizgające się buty pozostawiają na trawie długie, proste ślady błota. Nie ma szans, aby zatrzymać się na półeczce poniżej. Jest za wąska. Przed oczami staje mi obraz lotu ponad progiem urwiska. W panice odruchowo próbuje łapać kolejnych pęków traw, jednak chwyty jak na złość pozostają mi w rękach. Mknę z wielkim pędem. Czas jakby zatrzymał się w miejscu. W umyśle kłębią się setki myśli. To już chyba koniec! Ale tutaj? W drodze na Młynarza?!? Odwracam głowę. Ściany Żabiego Szczytu Wyżniego pobłyskują czerwienią jak przedtem. Jedyny tatrzański świadek dramatu stoi nieruchomo nie przeczuwając zbliżającej się tragedii. Górska śmierć jest już blisko…
Ułamki sekund dzieliły od ciężkiego uderzenia o zbliżającą się z zawrotną prędkością płaską powierzchnię półki, od bezwładnego lotu w dół ponad krawędzią progu, gdy nagle buty poczęły wpadać w coraz większe zagłębienia tworzące mizerne, ale wystarczające do utrzymania ciężaru opadającego ciała stopnie. Ścisnąłem znów mocniej przesuwające się przede mną kępy traw. Słabo związane z miękkim i mokrym podłożem chwyty zdołały przeciwstawić się olbrzymiej sile. Wyhamowałem. Opuściwszy się jeszcze pół metra niżej, przez dłuższą chwilę stałem nieruchomo na wąskiej, podciętej platformie. W dole zaczynały wyłaniać się sylwetki nie mających pojęcia o mojej niefortunnej przygodzie towarzyszy.
- Tędy nie da rady wejść. Trzeba na około – oznajmiłem nie zdradzając swoich emocji.
Serce jeszcze długo waliło przyśpieszonym rytmem, gdy siedząc już bezpiecznie na trawiastym stoku Młynarzowej Przełęczy wpatrywałem się w gigantyczne urwisko, rozwieszone wysoko ponad dnem pustej Doliny Ciężkiej. Naprzeciw mnie, z zasłanego rumowiskiem tarasu Galerii Gankowej, spadała olbrzymia, w całości zacieniona ściana, którą od rozsypanych w dole ponurych piargów oddzielały resztki utrzymującego się jeszcze gdzieniegdzie śniegu. Na twarzy czułem pierwsze powiewy chłodnego wiatru. Te same podmuchy popędzały nieśmiało w dole niewielkie lecz długie smugi półprzeźroczystych mgieł. Przesuwały się one leniwie, zmieniając zarazem dynamicznie swoje nieregularne kształty, które raz po raz tworzyły zupełnie nowe, niepowtarzalne formy. Od czasu do czasu wypiętrzając się zawijały się jakby i rozdzierały na nieistniejących w rzeczywistości formacjach skalnych, by potem znów podążać przed siebie w pustej, niemal nieograniczonej przestrzeni doliny.
Odwróciłem się i przeszedłem kilka kroków w kierunku pobłyskujących w słońcu zielonych zboczy Grani Żabiego. Wdzierające się od północy morze chmur zaczynało coraz odważniej zagrażać śpiącym w cieniu Młynarza Żabim Stawom Białczańskim. Kilkusetmetrowy próg doliny jeszcze przez moment skutecznie powstrzymywał kłębiącą się, grubą pierzynę, jednak gdy tej przybyło na tyle dużo, by mogła już sforsować napotkaną przeszkodę, poczęła powoli rozlewać się po dnie rozłożystej niecki. Wokoło czuć było nadciągające pogorszenie pogody. Pośpiesznie zebraliśmy rozrzucony na siodle przełęczy ekwipunek i ruszyliśmy w dalszą drogę…
*
Stojąca na głazach szczytowych Młynarza postać wpatrywała się w ginący w sinej mgle, niewyraźny fragment skalnego wierzchołka. Turysta nie wiedział, że opływające go szare strugi wilgotnego, gęstego powietrza, coraz mocniej szarpały jego rozpiętym polarem. Dla zamyślonego wędrowca nic teraz nie istniało. Nic prócz magii widoku, który swym pięknem potrafił ukoić zmysły zmęczonego wspinaczką zdobywcy.
- Tomek? – przerwałem ciszę.
- Witam. Widziałem was, gdy zatrzymaliście się nad brzegiem stawu…
Niebawem wspólnie wpatrywaliśmy się w szczyty ukazujące się w poszarpanych oknach, jakie wśród gęstych chmur swą olbrzymią siłą rozpędzał wyjący wiatr. Zza ciemnej zasłony kolejno wyłaniały się mroczne zarysy tatrzańskich kolosów, chcąc jakby po raz ostatni zaprezentować nam swą wielkość, by chwilę później bezpowrotnie zginąć za szarą kurtyną mgieł.
Tuż przed godziną 11.00 zrobiło się ciemno. Deszcz wisiał w powietrzu, gdy w marszu do piargów Doliny Ciężkiej towarzyszyły nam poprzetykane gęstymi trawami i kosówkami wysmukłe iglice skalne. To odwieczni strażnicy Młynarza służący nam teraz nieocenioną pomocą, wskazując nam bezpieczną drogę lawirującą wśród labiryntu niezliczonych grzęd, siodełek i żlebów, prowadząc nas do tonącego we mgle Ciężkiego Stawu.
Mżyło. Z wielką ostrożnością pokonywaliśmy pionowy próg Doliny Ciężkiej. Polana pod Wysoką przywitała nas rzęsistym deszczem. Nie pomogły długie chwile spędzone pod wiatą obozowiska taternickiego, na którym rozpięte ponad ziemią na drewnianych podestach namioty, ociekając strugami deszczówki, czekały na powrót przemokniętych i wymarzniętych wspinaczy. Niebawem deszcz przeistoczył się w potężną ulewę. Nie można było już liczyć na jakąkolwiek poprawę pogody. Nie było zatem innego wyjścia - ubrania przesiąkły w mgnieniu oka, a my jeszcze długo podążaliśmy dłużącą się drogą w kierunku Łysej Polany…
Z Polany Białej Wody spojrzałem ostatni raz w kierunku Młynarza. Przygarbioną sylwetkę oblepiały ciężkie, mokre mgły. Dzień zbliżał się ku końcowi. Dzień tak bardzo typowy dla Tatr. Dzień, w którym wrażenia wywołane pięknem przyrody nieustannie przeplatały się z wewnętrznymi przeżyciami turysty…
Przez głowę jeszcze długo przelatywały wspomnienia minionych godzin: nadzieja, czerń nocy, niepewność, mozół wędrówki, błękit nieba, zaduma, czerwień ścian, bliskość pogromu, morze chmur, zwątpienie, zieleń traw, tryumf, szarość głazów, radość spotkania, wir mgieł, lęk, gęstość powietrza, zmęczenie, ulewa, satysfakcja…
Wojciech Kościelniak
Pabianice, 23 lutego 2005 r. - 21 stycznia 2007 r.