Kopa Popradzka
31 sierpnia - 1 września 2005 r.
Po wyjeździe gości wynajmujących kwatery w domu w Mlynicy, na pierwszym piętrze zapanowała całkowita cisza i zrobiło się dosyć nudno. Nie było nikogo, z kim można by było zamienić chociaż kilka zdań lub spędzić parę chwil przy stole we wspólnej kuchni. Na kondygnacji, na której wraz z Tomkiem zajmowaliśmy sześcioosobowy pokój, w najmniejszym pomieszczeniu pozostał jedynie znany nam tylko z widzenia tajemniczy człowiek. Ponieważ osoba ta wydawała mi się od zawsze dość intrygująca, pozwolę sobie odejść na moment od górskiego tematu i wtrącić krótki fragment tekstu opisujący owego przybysza.
Mężczyzna od kilku już lat spędza w Mlynicy okres całych wakacji, a kwaterę opuszcza zazwyczaj dopiero pod koniec sierpnia, a nieraz nawet na początku września. Wygląda na osobę w wieku około czterdziestu lat. Jest szczupły i dość wysoki. Ma dłuższe, czarne, lekko pofalowane z tyłu włosy. Rysy jego twarzy świadczą o tym, że z pewnością nie jest europejczykiem, a z tego co nam wiadomo pochodzi prawdopodobnie z Australii. Nie wiemy jak się nazywa, dlatego przyjęło się, że między sobą mówimy na niego żartobliwie „Kangur”. Obcokrajowiec jest osobą małomówną. Właściwie nie odzywa się nigdy do nikogo pomimo tego, że każdego dnia spotyka współlokatorów w pomieszczeniu kuchennym. Codziennie rano po śniadaniu opuszcza dom. Nie jest jednak znany cel jego wędrówek. Wydawać by się mogło, że są one dość monotonne, ponieważ pokonuje na nogach kilkukilometrowe odcinki asfaltu nie korzystając nigdy ze środków komunikacji. Od czasu do czasu można go spotkać, gdy przemierza szosę prowadzącą polami z Nowej Leśnej w kierunku Mlynicy. Niekiedy do plecaka uwiązany ma czekan, jednak wielkość jego worka i czas trwania wypraw nie świadczą o tym, aby były to wyjścia wysokogórskie i można przypuszczać, że wędruje tylko u podnóża Tatr.
Drzwi jego pokoju wyprowadzają na wspólny balkon. Są one jednak zawsze zamknięte, a on sam nigdy nie pojawia się na zewnątrz. W jego izbie panuje nieprzerwany półmrok, ponieważ przez całą dobę żaluzje w oknach pozostawia zasłonięte.
*
Środowe przedpołudnie spędziliśmy w domu. Niebo tego dnia było bezchmurne lecz powietrze nie było do końca klarowne. Tatry widziane z Mlynicy wyglądały jakby zostały otulone cienką warstwą mgły. Niemniej jednak warunki do włóczęg po tatrzańskich bezdrożach były idealne, tylko tyle, że dolegliwości nabyte podczas przejścia grani Mały Durny Szczyt – Łomnica nie pozwalały nam nawet myśleć o próbie wyjścia na tatrzański szlak.
Ponieważ wczesnym popołudniem nie mogłem już dłużej usiedzieć bezczynnie w wynajmowanym pokoju, postanowiłem udać się w okolice Starego Smokowca. Zabrałem ze sobą aparat fotograficzny oraz statyw. Miałem zamiar wykonać kilka zdjęć przedstawiających krajobraz jaki pozostawiła po sobie wichura oraz pożar lasu.
Widoczność z okolic Smokowca na mniej odległe już góry była zdecydowanie lepsza. Za pojedynczo stojącymi drzewami, które przetrwały huragan doskonale widać było zbocza Sławkowskiego Szczytu oraz próg małej, rzadko przez ludzi odwiedzanej Sławkowskiej Dolinki. Na lewo, tuż za granią Granatów Wielickich, wznosił się masyw Gierlachu. Przez kilkadziesiąt minut chodziłem wśród powalonych i częściowo zwęglonych pni świerków i modrzewi, które pozostawił po sobie kataklizm. Był to bardzo przygnębiający widok przywołujący jednocześnie wspomnienia o gęstym, iglastym lesie jaki porastał te tereny jeszcze rok wcześniej.
Po godzinie szesnastej razem z Tomkiem pojechaliśmy do Popradu, aby zaopatrzyć się w pożywienie oraz wymienić złotówki na słowackie korony. Niestety na deptaku pojawiliśmy się zbyt późno, aby skorzystać z usług punktów z szyldem „Zmenáreň”. Zostaliśmy zatem z kilkoma halerzami w kieszeni.
Wieczorem Tomek oznajmia, że z jego nadwyrężonym kolanem jest już dużo lepiej. Pozostaje nam zatem ustalić cel naszej jutrzejszej wędrówki. Miejsca, które przychodzą mi na myśl to: Liptowskie Kopy, Liptowski Mur oraz Kopa Popradzka, której wierzchołek planowałem zdobyć już od dłuższego czasu. Wyboru dokonujemy błyskawicznie. Naszym celem zostaje obrana Kopa Popradzka. Zapoznajemy się jeszcze z opisami dróg wejściowych i ustalamy godzinę pobudki na 2.30 w nocy.
Kopa Popradzka (2354 m, Veľká Kôpka) to wydłużony szczyt, który oddziela Dolinkę Smoczą od Kotliny Żabich Stawów Mięguszowieckich. Smocza Grań łączy go poprzez Przełączkę pod Kopą Popradzką z Czeskim Szczytem. Posiada dwa, dość daleko od siebie oddalone wierzchołki: główny – północy i niższy południowy zwany Małą Kopą Popradzką (2343 m, Malá Kôpka), której pd. grań opadająca w kierunku Popradzkiego Stawu najeżona jest licznymi turniami. Kopa Popradzka prezentuje się najbardziej efektownie z okolic Wagi oraz Rysów jako bardzo ostra i wysmukła piramida.
*
Kiedy budziliśmy się w środku nocy nad słowackimi polami utrzymywały się chmury. Tylko w niektórych miejscach było widać skrawki granatowego nieba z pobłyskującymi jasno gwiazdami. Początkowo myślałem, że po dość długim okresie wyśmienitej pogody nastąpiło jej załamanie, ale jak się później miało okazać było zupełnie inaczej…
W domu uwinęliśmy się dość szybko, a do parkingu u ujścia Doliny Mięguszowieckiej dojechaliśmy przed czwartą rano.
Parking ciągnie się na dość długim odcinku drogi. Tuż za mostem na Hińczowym Potoku (początek rzeki Poprad) białe linie wymalowane po prawej stronie asfaltu wyznaczają kilkadziesiąt miejsc postojowych. Przyjeżdżający turyści mijają tablicę informującą, że doba parkingowa trwa od 6.00 do 20.00, a opłata za postój samochodu osobowego wynosi 160 Sk. Pierwsze miejsca parkingowe znajdują się tuż przy samym przystanku elektriczki Popradzkie Pleso, naprzeciw której stoi drewniana budka będąca schronieniem dla pracowników parkingu. Począwszy od tego miejsca turyści pozostawiają swoje auta uiszczając z góry opłatę za postój. Zdarza się, że przy pogodzie sprzyjającej pieszym wędrówkom pojazdów jest na tyle dużo, że nie mieszczą się one w wyznaczonym pasie parkowania i zatrzymują się po drugiej stronie drogi na poboczu.
W poprzednich latach nie miałem jednak zwyczaju korzystać z miejsc postojowych tego parkingu. Auto zostawialiśmy na jednej z dwóch zatoczek Drogi Wolności w pobliżu mostu na rzece Poprad. Skąd skrótem prowadzącym przez las, mijając pod koniec drewniane zabudowania TANAPu docieraliśmy w okolice mostu na szosie i kilkadziesiąt metrów dalej szliśmy już wzdłuż parkingu.
W tym sezonie wariant taki nie wchodzi jednak w grę. Obydwie zatoczki przy Drodze Wolności właściwie nie istnieją. Pełnią teraz rolę składowisk drewna usuwanego systematycznie przez służby parku. Nadmiar połamanych drzew jest efektem potężnego wiatru, który nie oszczędził także tych rejonów Tatr pozostawiając po sobie ogromne pola wiatrołomów.
Do otwarcia parkingu pozostały niecałe dwie godziny. Nie ma więc jeszcze osoby zbierającej opłaty za postój. My i tak nie mamy słowackich koron…
- Auto zostawimy na ostatnim polu parkingowym, z dala od budki obsługi parkingu. Powinno się udać... – powiedziałem do Tomka z lekką niepewnością w głosie.
Rozpoczynamy marsz asfaltem w kierunku Popradzkiego Stawu idąc początkowo w stronę białego, pulsującego światła zawieszonego nad drogą. To sygnalizator stojący tuż przed torami elektriczki, który oślepia nas coraz bardziej silnymi impulsami światła. Rażą one na tyle mocno, że nie widzę nawet wędrującego przy mnie kompana, pomimo tego, że próbuję świecić na niego latarką.
- Jesteś? – pytam.
- Tak, jestem – odpowiada Tomek, którego głos słyszę tuż obok.
Przez dłuższą chwilę utrzymujemy ze sobą tylko kontakt głosowy. Kilkanaście metrów przed samym przejazdem robi się wokoło nas na zmianę raz całkowicie jasno, raz całkowicie ciemno. Co ułamki sekund blask jest tak silny, że nie jestem w stanie określić mojej odległości od źródła światła. Wydaje mi się nawet, że idę w miejscu…
Nagle robi się całkowicie czarno. Nie widać kompletnie nic pomimo tego, że świecę przed siebie latarką. Wzrok nie może przyzwyczaić się do panującej po drugiej stronie torów ciemności. Mija jednak krótka chwila i wszystko powraca do normy.
Niebawem mijamy sporych rozmiarów budynek oraz kolejny most na rzece. Pomiędzy tymi dwoma obiektami odłącza dzika leśna ścieżka, którą można przedostać się w okolice Drygantu. My jednak idziemy dalej prosto. Droga zaczyna się teraz wznosić bardziej stromo. Po prawej jej stronie pomimo ciemności daje się zauważyć, że nawet i tutaj wichura powaliła sporą ilość drzew. Po około półgodzinnym marszu docieramy w okolicę mostu wznoszącego się nad Krupą, której szum słychać z dość dużej odległości…
Tuż przed strumieniem dobiega do mnie z tyłu dość głośne pojękiwanie. Odwracam się i widzę Tomka, który kuleje i łapie się za lewe kolano.
- Co jest? Znowu noga? – pytam.
- Tak, ale chyba dam radę iść dalej.
Na mostku zatrzymujemy się na krótki odpoczynek, by chwilę później podchodzić prostym, początkowo nieco bardziej stromym odcinkiem drogi doprowadzającym do kilku ostrych serpentyn, których ułożenie znam na pamięć. Końcowy fragment to kilkunastominutowy marsz nie wznoszącym się już prawie pod górę asfaltem. Po niecałej godzinie wędrówki szosą jesteśmy w miejscu, gdzie rozpoczyna się niebieski szlak prowadzący w głąb Doliny Mięguszowieckiej. Powoli zaczyna świtać, jednak światło latarki wydaje się jeszcze konieczne na ścieżce wijącej wśród ciemnego dna lasu.
Mgła wisiała cały czas nad naszymi głowami. Kiedy mijaliśmy mostek na potoku tuż przed rozwidleniem szlaków na Koprowy Wierch oraz Rysy było już na tyle widno, że można było iść dalej bez dodatkowego oświetlenia. Tomek wsunął latarkę w boczną siatkę znajdującą się na boku mojego plecaka i po chwili byliśmy już na czerwonym szlaku prowadzącym w kierunku Wagi. Początkowo jednak nie było widać nawet najbliższego celu naszej wędrówki jakim był próg Żabich Stawów Mięguszowieckich. Mozolnie pokonywaliśmy liczne, dość długie zakosy ścieżki. Kiedy stanęliśmy na kolejnym z mostków, okazało się, że znaleźliśmy się ponad chmurami, które kłębiły się nad dolną częścią Doliny Mięguszowieckiej. Przed nami otworzył się oryginalny widok na Baszty oraz próg Doliny Hińczowej, z którego wyrastał imponujący kształtem Wołowiec Mięguszowiecki. Niebawem na wierzchołki Szatana zaczęły padać pierwsze promienie słońca. Wydawało się, jakby szczyt stanął w płomieniach, co zresztą na Tomku zrobiło spore wrażenie, gdyż takie zjawisko widział po raz pierwszy.
Będąc przy Żabich Stawach Mięguszowieckich zaczynamy szukać drogi w zboczach Kopy Popradzkiej, którą Chmielowski wycenił na 0+. Ja jednak wiem, że według WHP najłatwiejszy wariant na ten szczyt ma trudności I-kowe.
- To chyba ta droga – wskazuję na stromą boczną grań, urywającą się tuż przed nami pionowym uskokiem.
- Wygląda na to, że tak…
- Tomek! Ale Chmielowski pisze, że ta droga jest „łatwa”…
- Skoro jesteśmy już tak blisko możemy podejść i zobaczyć – słyszę odpowiedź.
Sama stroma rynna, którą opisuje Chmielowski wygląda dość odstraszająco. W jej dolnej partii udaje mi się wypatrzyć dość strome trawki ciągnące się tuż po jej prawej stronie. Wyglądają nieco łatwiej. Mimo to w duszy powoli zaczynam już rezygnować z tej drogi. Czyżby miało się tym razem nie udać? Przypominam sobie jednak, że z Kotlinki pod Wagą prowadzi znacznie dokładniej opisany wariant, z którego będziemy mogli skorzystać w razie niepowodzenia.
Za namowami Tomka opuszczamy znakowany szlak. Kierujemy się piargiem w górę, w kierunku ścian Kopy Popradzkiej. Ku mojemu zdziwieniu trafiamy na ścieżkę, która wyglądała właściwie jak dobrze utrzymany szlak. Jest bowiem zbudowana z równo ułożonych, płaskich, kamiennych stopni.
Po dość krótkim odcinku podejścia dostajemy się pod ścianę uskoku. By dostać się do rynny, powinniśmy teraz udać się w prawo, wzdłuż podstawy ściany. Jednak kamienny „chodnik” skręca tutaj gwałtownie w lewo.
- No i gdzie idziemy dalej, ścieżką czy może do rynny? – pytam Tomka.
- Spróbujmy dalej iść ścieżką…
Początkowo myślałem, że jest to jedna z dróg prowadzących na Kopę Popradzką. Jednak gdy ścieżka nieoczekiwanie skręciła, kierując się w stronę progu Kotlinki Pod Wagą uświadomiłem sobie, że jest to skrót wyprowadzający do Chaty Pod Rysami. I tak właśnie było…
Dzika ścieżyna przecina urwisko Kotlinki pod Wagą prowadząc miejscami przez dość gładkie płyty, po których spływa woda potoku. Jest w kilku miejscach ubezpieczona łańcuchami, które są dość przydatne przy pokonywaniu trudności. Na samej krawędzi progu łączy się ze znakowanym szlakiem. Stanowi znaczny skrót prowadzący od Żabich Stawów Mięguszowieckich wprost na próg Kotlinki pod Wagą, omijając fragment zakola czerwonego szlaku prowadzącego skrajem Kotlinki pod Żabim Koniem.
O godzinie 7.00 jesteśmy kilkanaście metrów poniżej Chaty pod Rysami. Wokoło jest prawie pusto. Wyjątek stanowią dwaj Polacy, którzy składając namiot szykują się do zejścia. Zamieniam z nimi kilka zdań i wkrótce ruszamy w górę w kierunku szerokiego piarżystego zachodu.
Idę pierwszy pomiędzy wielkimi głazami, a następnie piargiem aż do momentu, kiedy moja nie do końca jeszcze wykurowana lewa kostka przekręca się…
- Nic z tego. Nie wejdę chyba już dziś wyżej - przychodzi mi na myśl nieudana próba ataku na szczyt i odwrót ze zboczy Kopy Popradzkiej.
Pomimo, że odczuwam niesamowity ból, który przeszywa moją nogę od stopy aż do kolana, nie chcę tej myśli do siebie dopuścić. Wiążę mocniej buta i powoli ruszam dalej. Ból nawet powoli zaczyna zanikać. Na wcięciu w bocznym żebrze czekam na Tomka…
Razem już posuwamy się samym grzbietem żebra trafiając na dość szeroki zachód, który wyprowadza nas na siodełko w pn.-wsch. grani Kopy Popradzkiej. Po przeciwnej stronie w dole widać Dolinkę Smoczą wraz z małym Smoczym Stawem. Na lewo roztacza się widok na Wysoką oraz Ciężki Szczyt, które są jeszcze w cieniu. Pozostaje nam do pokonania najtrudniejszy I-kowy fragment drogi. Według opisu prowadzi on eksponowanymi zachodzikami po stronie Dolinki Smoczej aż do samego szczytu Kopy Popradzkiej.
- Podobno sama grań jest także I-kowa – mówię z uśmiechem do Tomka.
- Wygląda łatwo, możemy zobaczyć…
Pokonujemy początkowo kilka dość wysokich stopni po czym grań staje się dość mocno eksponowana. Z powodu bólu jaki odczuwam wycofuję się jednak na porośnięte zielonym dywanem zachodziki. Idziemy teraz nieco innymi drogami. Tomek znika mi z oczu, a ja dość opornie pokonuję bardzo wąskie i eksponowane półki. Chwilami brakuje pewnych chwytów, a do utrzymywania równowagi służą mi dość mizernie wyglądające trawki. Na przemian podchodzę w górę, aby po chwili opuszczać się znów w dół. Schodząc mój plecak trze się o trawiaste zbocza, co znacznie utrudnia przemieszczanie się.
Nagle pode mną rozlega się głuchy hałas... Coś spada w dół obijając się z dużą częstotliwością o skały. Spoglądam w lewo i widzę, że w dół mknie moja latarka… Szczęśliwie jednak zatrzymuje się kilkanaście metrów poniżej na trawiastej półeczce.
- Uff… Jeszcze tylko jedno odbicie i poszybowała by dalej na piarg znajdujący się kilkaset metrów niżej – pomyślałem.
- Tomek! Jesteś tam? - nawołuję w kierunku grani do towarzysza, jednak nie dostaje odpowiedzi…
- Tomek! Gdzie jesteś? - krzyczę ponownie.
Przez kilka sekund panuje głucha cisza… Nagle rozlega się głos dobiegający ze skał znajdujących się ponad moją głową.
- Jestem, schodzę właśnie do ciebie.
Początkowo nie mamy jednak ze sobą kontaktu wzrokowego. Tomek jest prawdopodobnie w rynnie, która sprowadzi go w moim kierunku…
- Latarka spadła mi na dół, widzisz ją? – wołam po krótkiej chwili do widocznego już partnera.
- Nie, nie widzę, gdzie jest?
- Leży kilkanaście metrów niżej, na zielonej, trawiastej półeczce, widzisz?
- A tak, teraz widzę…
Kiedy Tomek jest już przy mnie zdejmuję plecak i schodzę dość łatwym terenem po latarkę. Próbuję ją włączyć - nie świeci. Zaglądam do środka i widzę dwie masywne baterie, które nie wytrzymały sporych przeciążeń jakie występowały podczas uderzeń o skały i w niewielkim stopniu uległy deformacji. Obwód elektryczny został przerwany. Pomimo, że stan całej latarki pogorszył się znacznie, o czym świadczą liczne zarysowania na plastikowej obudowie, żarówka wygląda nadal na sprawną. Po ponownym złożeniu wszystkich części w jedną całość okazuje się, że latarka będzie mogła nam jeszcze służyć podczas następnych wypraw.
Ściskając w ręku uratowany przedmiot wracam na górę do Tomka. Plecaki pozostawiamy na trawiastej półeczce i dalej ruszamy już dość łatwym terenem. Ostatni odcinek pokonujemy znów odmiennymi wariantami wśród stromych trawek. Spotykamy się kilka metrów przed samym wierzchołkiem szczytu.
Jest godzina 8.00. Na szczycie jest bardzo wietrznie co potęguje uczucie zimna. W czerwonej plastikowej puszce znajdujemy księgę wejść, w której pozostawiamy po sobie ślad. Następną godzinę spędzamy na podziwianiu i fotografowaniu przepysznych widoków, jakie roztaczają się we wszystkich kierunkach.
Nad Słowacją bardzo nisko w dole zalegają chmury, ponad którymi widoczność jest wyśmienita. W oddali najwyżej zdaje się wypiętrzać wierzchołek Kráľovej hoľi wraz z dobrze widocznym, wysokim masztem radiowo-telewizyjnym. Tuż przed nami rozciąga się grań Kopy Popradzkiej. Jest bardzo poszarpana i z tej perspektywy wydaje się dość trudna do przejścia. Od lewej strony oświetlają ją promienie porannego słońca.
W prawo jak na dłoni widać grań Baszt począwszy od Skrajnej Baszty, kończąc na Hlińskiej Turni. Z tyłu wystaje smutny wierzchołek Krywania, obok którego prezentuje się dumnie pokaźny mur Hrubego Wierchu.
Dalej w prawo widzimy piramidę Koprowego Wierchu oraz zakosy szlaku prowadzącego na Koprową Przełęcz Wyżnią. Wszystko to prezentuje się w ciepłych kolorach, ponieważ słońce nie zdążyło się jeszcze wzbić zbyt wysoko.
Nisko w dole leżą uśpione jeszcze Żabie Stawy Mięguszowieckie, tonąc w cieniu rzucanym przez szczyt, na którym stoimy. Na prawo od nich wznosi się Wołowa Grań, na której przedłużeniu piętrzą się wierzchołki Mięguszowieckich Szczytów. Z tej strony grań ta nie wywołuje jednak takiego lęku, jakiego można zaznać spoglądając na nią od strony Doliny Rybiego Potoku. Wydaje się teraz całkiem łatwo dostępna.
Rysy, Waga i Wysoka pozostają jeszcze całkowicie w cieniu. Chata pod Rysami powoli budzi się do życia. Pierwsi turyści zaczynają zbierać się przed jej wejściem.
Widok w kierunku wschodnim jest bardzo wyjątkowy. Ponieważ patrzę pod słońce, widzę jedynie zarysy kolejnych grani. Pierwsza z nich to Siarkańska Grań, przed której murem leży w dole pobłyskujący od promieni słonecznych Smoczy Staw. Następna z kolei to grań Kończystej, rozpoczynająca się od Zmarzłego Szczytu. Na samym końcu tuż za sylwetką Batyżowieckiego Szczytu króluje Gierlach.
Tuż po godzinie dziewiątej zaczynamy szykować się do zejścia. Dojście z powrotem wśród licznych zachodzików na siodełko w pn.-wsch. grani nastręcza nam lekkich problemów. Nie ma mowy o przejściu dokładnie tego samego wariantu jakim szliśmy w przeciwnym kierunku. Po kilkunastu minutach trafiamy na zachód w północnej ścianie Kopy Popradzkiej. Okazuje się, że jesteśmy na niewłaściwej półce. Jest ona łudząco podobna do tej, którą przeszliśmy w drodze wejściowej. Podchodzimy zatem kilka metrów wyżej i trafiamy do miejsca, z którego powrót do schroniska nie nastręcza już żadnych problemów.
Cel naszej wyprawy został osiągnięty. Jednak Tomkowi zależało bardzo na odwiedzeniu nieodległych stąd wierzchołków Rysów. Prawdę mówiąc ja nie miałem ochoty wchodzić tam po raz już piąty, jednak nie mogłem odmówić koledze, który nie był jeszcze ani razu na najwyższym polskim szczycie. Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy…
Z okolic Wagi często spoglądam na ściany Czeskiego Szczytu. Widać dokładnie dwie osoby, które podążają wzdłuż grani w kierunku Pazdurów, aby dalej już po stronie Doliny Złomisk osiągnąć szczyt Wysokiej. Nie trafiają jednak na górny, wybitniejszy zachód w zboczach Ciężkiego Szczytu, lecz podążają dolną półką, która zatraca się dalej w ścianie. Najwyraźniej sami musieli się wkrótce zorientować o popełnionym błędzie. Nie chcąc jednak wracać próbują przedostać się do górnego zachodu wprost ścianą. Po dość długim czasie udaje się im pokonać ten krótki odcinek i wydostają się w miejsce, gdzie rozpoczyna się wąska, stroma rynna ubezpieczona klamrami i łańcuchami. Jeszcze tylko kilka minut dość sprawnej wspinaczki i stają na Przełączce pod Kogutkiem. Po chwili znikają po drugiej stronie grani…
O godzinie 11.00 siedzieliśmy na polskim wierzchołku Rysów. Panorama była rewelacyjna. Wokoło widoki podziwiała niezliczona liczba turystów. Po wykonaniu serii zdjęć oraz odbyciu kilku rozmów z Polakami przenieśliśmy się na słowacki wierzchołek, gdzie spędziliśmy jeszcze ponad dwie godziny. Słońce spaliło nas niemiłosiernie.
Podczas zejścia w kierunku Wagi Tomka kolano zaczęło dawać się mocno we znaki. Szedł zatem za mną bardzo powoli. Mnie nie przeszkadzało to jednak, ponieważ sam chciałem oszczędzić swoją skręconą kostkę. W Chacie pod Rysami zrobiliśmy półgodzinny odpoczynek, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Zejście było dość męczące z powodu bardzo dużej ilości turystów podążających szlakiem w obydwu kierunkach. W miejscu gdzie ścieżkę ubezpieczają łańcuchy powstał nawet mały zator, przez co musieliśmy czekać przez kilka minut.
Do asfaltu w okolicach Popradzkiego Stawu dotarliśmy około godziny piątej. Stąd już w tempie spacerowym zaczęliśmy schodzić w kierunku Drogi Wolności. Tomek bardzo narzekał na swoją nogę. Właściwie nie zginał jej już w kolanie. Ja natomiast cały czas starałem się iść w cieniu po prawej stronie szosy. Nie chciałem dopuścić do tego, aby promienie słoneczne padały na opalone części ciała, które piekły mnie strasznie. Na serpentynach rozdzieliliśmy się. Poszedłem leśnymi skrótami, a Tomek schodził równą i płaską drogą. Spotkaliśmy się tuż za mostem na Krupie. Ostatni fragment drogi pokonywaliśmy znowu osobno. Szedłem jednostajnym, dość wolnym krokiem, oglądając się co jakiś czas na Tomka, który kilkakrotnie zatrzymywał się i poprawiał opaskę na chorym kolanie. Spotkaliśmy się ponownie na ławce przy stacji elektriczki skąd ruszyliśmy w kierunku auta, które stało samotnie w oddali i niebawem odjechaliśmy w kierunku Mlynicy…
*
Następnego dnia wcześnie rano szykowaliśmy się już do powrotu do Polski. Po raz ostatni odwiedziliśmy popradzki deptak i około godziny dziesiątej wyjechaliśmy ku Łysej Polanie…
Wojciech Kościelniak
Pabianice, 8-22 września 2005 r.